niedziela, 22 grudzień 2024

Spis treści

Kieszonkowy Kertész razy dwa
czyli narodziny i odrodzenie artysty

André Kertész to prawdziwy klasyk, który wywarł duży wpływ na współczesną fotografię. Znamy jego najsłynniejsze zdjęcia, ale praktycznie wszystkie one pochodzą sprzed drugiej wojny światowej – pływak w basenie z 1917 r., najsłynniejszy paryski widelec z 1928 r. Tyle że Kertész żył 91 lat, więc musiał chyba fotografować zarówno wcześniej, jak i później, prawda? Właśnie takie zdjęcia można obejrzeć w dwóch książeczkach wydanych przez amerykańską oficynę W. W. Norton. „The Early Years” (2005 r.), jak sam tytuł wskazuje, mówi o latach kształtowania się artystycznej postawy Węgra, podczas gdy w „The Polaroids” (2007 r.) znajdziemy zdjęcia powstałe u schyłku życia fotografa. Obie książki wzbogacają teksty Roberta Gurba, znawcy wszystkiego, co związane z Kertészem, kuratora Estate of André Kertész.

Albumy zostały pięknie wydane – w twardej oprawie powleczonej płótnem. Oba są kwadratowe i mają niewielki format, dostosowany wielkością do oryginałów prac, zreprodukowanych w jednym i drugim wypadku w skali 1:1. Zachęcają do kontemplacji zdjęć w intymnym zbliżeniu. Intymnym nie tylko przez miniaturowy format tomików, ale też na przykład możliwość obcowania ze stykówkami, które są przecież ulotnym, roboczym etapem pracy fotografa. „The Early Years” ukazuje narodziny artysty, pozwala czytelnikowi zabawić się w detektywa i poszukać zarysów formującej się postawy twórczej. „The Polaroids” z kolei to świadectwo dźwignięcia się z depresji po śmierci najbliższej osoby. Dokument powrotu do aktywności dzięki pracy zawodowej.

Zakopany kufer i fotograficzna spuścizna

Elizabeth Kertész zmarła w 1977 roku, ledwie trzynaście lat po tym, jak jej mąż zyskał w Stanach należne mu uznanie. Jej śmierć załamała fotografa – Elizabeth była jego łącznikiem ze światem zewnętrznym. Kertész kaleczył zarówno angielski, jak i francuski. Jedynym językiem, który opanował do perfekcji, była fotografia. Ale ta przestała dawać radość. Katalizatorem powrotu do pracy twórczej był prezent od znajomego – aparat Polaroid SX-70. W natychmiastowej technice Polaroida spodobała się Kertészowi samowystarczalność – ze względów zdrowotnych od 1939 roku nie wchodził do ciemni. Teraz rzucił się w wir pracy i zupełnie zatracił. Znów był fotografem. Jednak polaroidy ujrzały światło dzienne dopiero po śmierci autora, kiedy Gurbo został poproszony przez jego spadkobierców o przekopanie się przez archiwum artysty.


W taki sam sposób świat zyskał dostęp do materiału zawartego w „The Early Years”. Kiedy Gurbo wszedł do mieszkania Kertésza po jego śmierci, z jednej strony czuł żal po stracie przyjaciela, z drugiej rozpoczynał właśnie wielką przygodę, prawdziwe poszukiwanie skarbów. Fotograf był zbieraczem – nie potrafił nic wyrzucić, więc gromadził nie tylko zdjęcia, ale też listy i dokumenty wszelakiej maści. Wyłonił się z nich nowy obraz artysty. Najciekawsze okazało się jednak – poupychane w pudełkach w zakamarkach mieszkania – archiwum fotograficzne, które przetrwało dwie wojny światowe. W książce znalazły się zdjęcia wykonane w latach 1912-1925, wszystkie na Węgrzech. Nie ma wśród nich ani jednej fotografii, z których Kertész jest znany – są za to zdjęcia rodzinne i pamiątkowe (na przykład z frontu w Polsce w 1915 r.). Są też zalążki pomysłów, które później artysta wykorzystał w swoich najsłynniejszych pracach. Zresztą sam Kertész powiedział kiedyś, że wszystkie najważniejsze rzeczy w jego życiu mają swoje źródło na Węgrzech, więc tym bardziej warto przyjrzeć się uważnie jego pierwszym świadomym, artystycznym próbom z fotografią. Co ciekawe, mimo że wydawca jest amerykański, książka „The Early Years” została wydrukowana… na Węgrzech.
Z zawartością „The Early Years” wiąże się ciekawa historia. Kiedy w 1936 roku fotograf wyjeżdżał z Paryża do Ameryki, większość negatywów i odbitek zostawił swojej koleżance Jacqueline Paouillac. Miała reprezentować jego interesy w Europie, ale podczas wojny stracili kontakt. Paouillac uciekła z okupowanego Paryża, zabierając ze sobą archiwum Kertésza, które z pewnością zostałoby uznane przez Niemców za „sztukę zdegenerowaną” (wśród zdjęć były między innymi akty). Potem zakopała zbiory w prowizorycznym schronie bombowym (czytaj: w rowie) w małej wiosce na południu Francji. Dopiero w 1963 r. skontaktowała się z Kertészem. Wspólnie odkopali nietknięty kufer z bezcenną zawartością. Kertész był wniebowzięty.
Polaroidowy renesans Kertész zawsze starał się wykorzystać możliwości techniczne medium i sprzętu do maksimum. Nie inaczej wyglądała jego praca z polaroidami. Pogodził się z wąską paletą barw, odrealnionymi kolorami, małym formatem. Fotografował niewielkie, szklane popiersie, które przypominało mu Elizabeth, martwe natury, miejski krajobraz (z?okna swojego nowojorskiego mieszkania), portrety odwiedzających go osób, akty. Powstały w ten sposób piękne, czasem bardzo intymne miniatury. Momentami robi się łzawo, ale biorąc pod uwagę stan emocjonalny, sytuację i losy autora, można z czystym sumieniem uznać te zdjęcia za szczere. Otwartością kogoś, dla kogo podstawowym językiem komunikacji ze światem jest fotografia, za pomocą której potrafi wyrazić więcej niż słowami.

Fotograf bawi się światłem, budując wokół niego swoje kompozycje. Dla mnie najmocniejsze w tej książce są portrety i piękne fotografie kwiatów. Miłośników wcześniejszej twórczości Węgra zainteresują liczne reinterpretacje jego najsłynniejszych prac – na przykład odniesienie do autoportretu z aparatem czy kolejny widelec. Mimo świetnie pomyślanej kolejności, zdjęć jest za dużo. Zbyt wiele z nich to kolejne wersje jednego ujęcia. Odchudzenie książki nie wpłynęłoby negatywnie na ­dokumentalną wartość „The Polaroids”, a znacznie wzmocniłoby ją pod względem fotograficznym.
Najważniejsze jest jednak to, że większość prac zamieszczonych w tym niewielkim tomiku emanuje świeżością, kipi entuzjazmem autora. Aż trudno uwierzyć, że zrobił je osiemdziesięcioletni człowiek.
Wydawnictwo W. W. Norton wykonuje dla Kertésza podobną pracę, jak niemiecki Steidl dla Roberta Franka. Trzeba docenić zwłaszcza to, że zyskaliśmy dostęp do nieznanych wcześniej prac artysty, które spinają jego twórczość swoistą klamrą. „The Early Years” i „The Polaroids” warto oglądać i czytać tuż po sobie, zwłaszcza znając zdjęcia, którymi Węgier zasłynął i na zawsze wpisał się w historię fotografii. Zresztą, żeby docenić te książki, nie trzeba być wielkim fanem André Kertésza czy fotografii w ogóle – wystarczy ciekawość świata i otwarcie na losy innych ludzi.