niedziela, 22 grudzień 2024
– czyli podrasowana klasyka
Nowa–stara twarz klasyki

Najnowsze wydanie „The Americans” to dzieło praw­­dziwie międzynarodowe – zdjęcia Szwajcara, który fotografował Amerykanów, wydane przez Niemca. Wzno­wiony w 50-lecie pierwszej edycji „The Americans” album jest publikacją specyficzną i należy go docenić na kilku poziomach. Po pierwsze, jest to reedycja pomnikowego wręcz tomu, który wpłynął na rozwój całego medium w połowie ubiegłego wieku. Po drugie – mimo bliskości oryginałowi, wprowadzono w nim wiele zmian, o których zadecydował sam fotograf. Dotyczą one choćby kadrowania zdjęć, które zostały na nowo zeskanowane z odbitek z archiwum Franka. Do tego dwie fotografie zostały podmienione – przedstawiają to samo miejsce, ale z nieco innej perspektywy. Fotograf osobiście nadzorował druk książki, więc możemy chyba założyć, że efekt go zadowolił.
Książka ta, wydana po raz pierwszy we Francji w 1958 roku, w USA ukazała się dopiero rok później. Zawarte w niej 83 zdjęcia zmieniły nie tylko amerykańską, ale też światową fotografię. Pozornie przypadkowe, powstałe niejako „przy okazji” obrazy pokazały zupełnie nową twarz Ameryki – taką, którą zapewne niekoniecznie chciała się chwalić. Jednak Frank zobaczył i pokazał nie tylko rasizm i rodzący się konsumpcjonizm. Potrafił też zauważyć piękno w miejscach, które inni by przeoczyli, czule spojrzeć na aspekty życia, umykające większości rodowitych Amerykanów. Okazało się, że najciekawszy portret społeczeństwa potrafi stworzyć dopiero osoba z zewnątrz, patrząca przenikliwie, z głową otwartą na to, co niespodziewa­ne i nie po myśli tubylców. Szwajcar zajrzał pod dywan, pod który powojenna Ameryka zamiatała brudy, którymi nie chciała się chwalić przed sobą i ca­łym światem.
Mistrzowsko poprowadzona narracja (wszak Frank to również znakomity filmowiec) tworzy nową jakość – odpowiednio dobrany zestaw zdjęć jest czymś więcej niż tylko sumą swoich części. (Zawiedzie się jednak ten, kto będzie szukał tu opowieści o czytelnej strukturze narracyjnej. „The Americans” to bardziej poemat niż suchy dokument). Jako album fotograficzny jest to dzieło skończone, a pamiętajmy, że mowa o książce, która swoją premierę miała pół wieku temu. Dziś postrzegamy ją zupełnie inaczej niż jej współcześni – choćby dlatego, że teraz „Amerykanie” już nie szokują. Jednak przenikliwość i trafność wyborów artystycznych autora pozostały. Ponoć zdjęcia Franka nie ukazały się w magazynie „Life”, który wysłał go w podróż z Jackiem Kerouakiem (który nota bene napisał wstęp do al­bumu), dlatego że uznano, iż wyglądają „jakby zostały zrobione w Rosji”. Nic dodać, nic ująć.
O tym, jak mocno „Amerykanie” Franka weszli do fotograficznego kanonu, może świadczyć mnogość wznowień – mniej lub bardziej udanych, czasem przy­go­­towywanych bez wiedzy i zgody autora, często w?da­lekiej od pierwowzoru formie. W 1983 opublikowano nawet „The Robert Frank Coloring Book”, zawierającą przekształcone w obrazki do kolorowania 83 fotografie wchodzące w skład „The Americans”.

Autostrada do piekła

Praca nad materiałem, z którego powstał album „The Americans”, nie przebiegała bez przeszkód. Pamiętajmy, że lata 50. ubiegłego wieku w USA trudno uznać za czas sprzyjający otwieraniu się na obcych czy sztukę. Silna zwłaszcza na prowincji, której Frank nie unikał, obawa przed komunistami ponoć infiltrującymi ojczyznę kapitalizmu, prowadziła często do sytuacji tyleż absurdalnych, co niebezpiecznych. Na początku listopada 1955 roku w stanie Arkansas pewien nadgorliwy policjant zatrzymał fotografa na autostradzie. Podobno wyglądał podejrzanie – między innymi dlatego, że był „zagraniczniakiem”. Okazało się, że w samochodzie miał mapy, zagraniczne książki (kolejny po­dejrzany szczegół), zagraniczne aparaty fotograficz­ne i „zagraniczną whisky” (łatwo zauważyć tok myślenia małomiasteczkowego policjanta), do tego le­gi­ty­mował się za­granicznym paszportem bez zdjęcia.
Nie pomogło powoływanie się na grant z fundacji Guggenheima (hm – znów zagraniczne nazwisko), pracę dla „New York Timesa” i magazynu „Life”. Znacz­nie bardziej przekonujące były zdjęcia mostów i fabryk – oczywiście podejrzane (w domyśle – szpiegowskie), tak jak jego zagraniczny (a jakże) akcent. Franka uratował dopiero egzemplarz magazynu „Fortune” (wiadomo – kapitalizm pełną gębą), ale i tak zatrzymano go w areszcie do północy i kilkakrotnie dość obcesowo prze­słuchano. Fotograf żalił się potem w liście do Walkera Evansa, że cała sytuacja go przeraziła – do tego obawiał się o jej potencjalny negatywny wpływ na swoje starania o amerykańskie obywatelstwo. Okazuje się, że Szwajcar był tak naprawdę szczęściarzem, ponieważ funkcjonariusz, który go zatrzymał, słynął z brutalności i miał ponoć na koncie mnóstwo pobić na służbie – kilku pechowych podejrzanych straciło też przez niego życie.

Na żywo

Często wydawcy (i artyści) zdają się myśleć, że im większy format, tym lepiej. Ja zawsze lubiłem miniatury – zarówno jeśli chodzi o albumy, jak i same odbitki. Dlatego mile się zdziwiłem, kiedy wziąłem „The Americans” do ręki. Książka jest niemal kwadratowa i ma niewielkie wymiary (ok. 21 na 18 cm), co zachęca do in­tymnego zbliżenia i kontemplacji zdjęć z bliska. Wydano ją w twardej oprawie powleczonej płótnem. Całość wieńczy obwoluta z takiego samego papieru, jak ten, który znajdziemy w środku. Nie muszę chyba wspominać o druku najwyższej jakości. Pod tym względem steidlowe wydanie „The Americans” jest równie dopracowane, jak jego aspekt artystyczny. Po prostu palce lizać.

Wartość dodana

Co prawda na razie najświeższą edycję „The Americans” można jeszcze kupić z łatwością (nawet w Polsce, za ok. 130 zł), ale niewykluczone, że już wkrótce zapasy się skończą, a książka zacznie zyskiwać na wartości. Zapewne nigdy nie osiągnie dzisiejszych cen oryginału, lecz już teraz powinna zainteresować kolekcjonerów. Pierwsze wydanie amerykańskie kosztowało w 1959 roku 8,5 dolara. Wtedy to było dość dużo, zwłaszcza za książkę. Dziś pojedyncze egzemplarze z tamtej edycji pojawiają się na rynku sporadycznie, a na ich zakup stać jedynie najzamożniejszych miłośników fotografii. Niedawno znalazłem jedną sztukę gdzieś w Ameryce. Kosztowała, bagatela 17 500 dolców. A była w stanie „do­brym”, nie „idealnym”. Myślę, że to wystarczający argu­ment, by zainteresować się steidlową edycją tego arcydzieła klasyki fotografii.