Grzegorz Rogiński
- Szczegóły
- Administrator
- Kategoria: Wywiady
- Odsłony: 24502
Spis treści
nie powiedziałem ostatniego słowa...
O kondycji polskiej fotografii prasowej, jej miejscu w prasie codziennej i w naszym życiu rozmawiamy z osobistym fotografem premierów: Marka Belki, Kazimierza Marcinkiewicza i Donalda Tuska, laureatem World Press Photo w 1985 roku Grzegorzem Rogińskim. Pracował jako fotoreporter renomowanej, cenionej do dziś za wspaniały dorobek (w którego wypracowaniu miał swój udział) Polskiej Agencji Interpress, lubianego nie tylko w stolicy „Życia Warszawy”, wspominanego z sentymentem „Sztandaru Młodych”, interesującego i nowatorskiego „Życia”.
foto: Porozmawiajmy o fotografii, o jej kondycji i przyszłości...
Grzegorz Rogiński: Wydaje mi się, że era pism czysto fotograficznych powoli odchodzi w przeszłość. Dziś wzięciem cieszą się przede wszystkim pisma komputerowe, w których znajdują się też treści dotyczące współczesnego sprzętu fotograficznego. Gdy amator staje się posiadaczem aparatu cyfrowego, to potem szuka odpowiednich narzędzi. Chce programu do obróbki zdjęć, do ich katalogowania. Szuka opisu tych programów, chce się o nich więcej dowiedzieć. Znajdzie to właśnie w pismach komputerowych, na dołączonych do nich płytach. Teraz się więcej sprzedaje pism komputerowych niż fotograficznych. Pisma fotograficzne stały się w pewnym sensie elitarne. Ci, którzy je czytają, poszukują więcej informacji o samej fotografii, przy czym nie jest ona dla nich czymś zupełnie nieznanym.
Kiedyś było takie szwajcarskie pismo „Camera” – nie wiem nawet czy nadal wychodzi, w którym publikowane były tylko zdjęcia. Jedno na stronie, pion, poziom, dużo światła na kolumnach. Elitarne pismo, które z przyjemnością przeglądam jeszcze dziś. Mam jednak takie poczucie, że na taką fotografię, na takie jej publikacje nie ma miejsca na współczesnym rynku prasowym. Nie ma też miejsca w prasie codziennej, tygodnikach czy miesięcznikach na prawdziwy, rzetelny fotoreportaż. Ludzie oglądają telewizję i im to wystarczy. Fotoreportaż stał się archaiczną formą wyrażania myśli, archaiczną dziedziną fotografii. Myślę, że fotoreportaż, taki, jakim my go znamy z dobrych gazet, nie jest już nikomu potrzebny. Gazety nie mają dla niego miejsca, bo miejsce to jest drogie – można je przeznaczyć pod kolejną reklamę. W gazecie trzeba znaleźć miejsce na ciasteczka, jogurt, dietę cud, ale nie na zdjęcia. Gdy byłem fotografem prasowym, zajmowałem się tematyką polityczną, nigdy nie byłem do końca pewny publikacji moich zdjęć. Tymczasem fotoreporterzy z działu miejskiego zawsze mieli wzięcie. Można było przesiedzieć cały dzień w Sejmie, czy biegać ze spotkania na spotkanie i nie wydrukować ani jednego zdjęcia, a na fotografie z działu miejskiego zawsze znajdowało się miejsce. Często też zdarzało się tak, że temat miejski urastał do problemu krajowego, do rangi tematu wiodącego w gazecie. I znów – na fotoreportaż brakło miejsca.
Dziś fotoreporterzy prasowi niezwykle rzadko zatrudnieni są na etatach. Istnieje na rynku wiele agencji fotograficznych, dla których pracuje cała rzesza freelancerów. Taka agencja, bez specjalnego ryzyka może gromadzić zdjęcia, a potem sprzedawać je za stosunkowo niewielkie pieniądze. Agencja zdjęcia do sprzedaży ma natychmiast, a przecież nie ma takiej praktyki w redakcjach, że szefowie mówią: zobaczymy najpierw, co zrobią nasi fotoreporterzy, a potem ewentualnie kupimy zdjęcia agencyjne. Niech za przykład posłuży jedna z agencji, gdzie między innymi, także ja mam swoją „półkę” ze zdjęciami. Każdy fotoreporter samodzielnie administruje zdjęciami, które przeznacza do sprzedaży, a to jest tak, że gdy zrobi zdjęcia w Sejmie to natychmiast posyła je na serwer agencji. Zdjęcia są do dyspozycji natychmiast, potem wystarczy tylko mailem powiadomić redakcję, że one tam są, redaktorzy wybierają to, co im potrzebne.
Oczywiście, dzisiejsza, cyfrowa fotografia, to może być duży stres dla pięćdziesięciolatków, bo oni na ogół boją się komputerów, nie znają się na nich i nie bardzo chcą się z komputerami zaprzyjaźnić. Oni uznali trzy, pięć lat temu, że komputer to jest straszna maszyna, a fotografia cyfrowa jest do kitu i nie spełnia ich wymogów i nie ma to jak fotografowanie na negatywie czy diapozytywach.
Tymczasem znikają z rynku filmy, aparaty analogowe, ceny sprzętu cyfrowego drastycznie spadają i niejednokrotnie są niższe niż sprzętu analogowego. Dziś z trudem znaleźlibyśmy redakcję, która zakupiłaby powiedzmy 100 filmów dla 3 fotoreporterów miesięcznie, a to raptem 120 klatek dziennie (na trzech). Używając aparatu cyfrowego właściwie ma się nieograniczoną pulę „klatek”. Dziś jest tylko problem zasilania sprzętu – każdy aparat, lampa błyskowa potrzebują prądu i to coraz więcej. To jest współczesny problem fotografów. Z drugiej strony, łatwiej dziś znaleźć sklep, w którym kupimy akumulatory czy baterie niż wywoływacz albo utrwalacz. Fotografia analogowa staje się w ten sposób także czymś elitarnym, czymś w rodzaju techniki szlachetnej, swego rodzaju rękodziełem.
Jak pamiętam, kiedyś w prasie było dla redakcji dyshonorem przygotowanie materiału na bazie informacji agencyjnej. Nie było natomiast problemu, i dziś też go nie ma, z wykorzystywaniem zdjęć agencyjnych do publikowanych materiałów redakcyjnych. Redakcje korzystają z takich zdjęć i wszyscy publikują te same ujęcia. To trudno zrozumieć fotoreporterowi, przecież każdy z nas ma indywidualne podejście do tematu, każdy z nas inaczej zilustruje to, co zobaczy. Myślę jednak, że nadejdzie taki czas, gdy wróci zdrowa rywalizacja, gdy gazety będą zabiegać o zdjęcia własnych fotoreporterów. Że będą zlecać tematy, a nie korzystać z zasobów agencji, które mają wszyscy.
foto: Jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy?
Grzegorz Rogiński: Z jednej strony fotoreporterzy takich prac nie proponują, bo wiedzą, że to nie przejdzie, ale być może gdyby zaproponowali, to znalazłoby się miejsce na fotoreportaż z własnym obliczem. Z drugiej strony, gazety jeszcze nie doszły do wniosku, że warto pokazać indywidualne podejście do tematu, że w gazecie jest miejsce nie tylko na reklamę, ale też na indywidualny, własny ogląd rzeczywistości.
Właściwie fotografia nadal jest tylko dodatkiem do tego, co napisze dziennikarz piszący...
Tak, myślę, że jeszcze długo się to nie zmieni. Ale żeby to zmienić, trzeba też innych zmian – publikowane zdjęcia muszą być duże, muszą przykuwać uwagę, stać się pierwszoplanowymi. Dziś jest tak, że zdjęcia redakcja powiększy tylko wtedy, gdy trzeba na przykład zmniejszyć lub usunąć tekst, a brak czasu na konsultacje z autorem piszącym. To zwykle dzieło przypadku a nie przemyślane działanie fotoedytora. Uważam, że często fotoedytorzy w redakcjach są za młodzi, niedoświadczeni, mają zbyt mało wiedzy, żeby wybrać właściwe zdjęcia i by je właściwie na łamach pokazać.
foto: Kim jest fotoedytor?
Grzegorz Rogiński: Jest młodym, nieraz bardzo młodym człowiekiem, z reguły na etacie w redakcji, najważniejszym „decydentem” w sprawach publikowanych fotografii. Jednak by być takim poważnym decydentem, trzeba mieć szeroką wiedzę, doświadczenie. Fotoedytor musi wiedzieć, co się dzieje w kraju i na świecie, znać nazwiska najważniejszych ludzi i potrafić ich odróżnić od siebie, wiedzieć, kto przyjeżdża, kto kogo odwiedza, kto w danym gronie jest gościem, a kto gospodarzem. Zresztą takiej wiedzy powinno się wymagać także od fotografa, zwłaszcza fotografa prasowego, politycznego. Fotoedytorzy muszą być naprawdę dobrze wykształcenymi, mądrymi, inteligentnymi ludźmi. Oni musza wiedzieć, jakie zdjęcia wybierają i do jakiej gazety je wybierają. To nie mogą być przypadkowe wybory.
foto: Czy można postawić taka tezę, że czas dobrej fotografii w prasie skończył się wraz z tygodnikiem „ŚWIAT”?
Grzegorz Rogiński: Kto wie, czy nie ma pan racji, może jeszcze później były „Perspektywy”, „ITD”. Z drugiej strony to były czasy, gdy nie było konkurencji ze strony telewizji. Dziś ludzie nie chcą już oglądać fotografii, bo szybciej i dokładniej widzą te obrazy na ekranie telewizora. Zdjęcia nie da się tak byle jak liznąć i przejść do następnego. Nad zdjęciem trzeba się zastanowić. Fotoreportaż składający się z czterech, pięciu zdjęć musi zawrzeć w sobie cały ładunek emocji. Trzeba się nad tymi zdjęciami pochylić, zastanowić, a nie jestem pewien, czy współczesny człowiek ma na to czas, czy ma na to w ogóle ochotę. Myślę też, że decydenci w redakcjach sami eliminują te zdjęcia, nad którymi trzeba się zastanowić.
foto: Na ile osobiste zainteresowania pomagają w pracy fotoreportera – lub przeszkadzają?
Zdecydowanie pomagają. Ja muszę znaleźć klucz do tego, jak zrobić dobre zdjęcie. Dzięki temu, że interesuję się tym, co się wokół mnie dzieje, to więcej wiem i mogę wobec tego zrobić lepsze zdjęcia. Jeśli bym tej wiedzy nie posiadł, to mógłbym nawet przegapić jakiś ważny moment w czasie robienia zdjęć. Jeśli nie będę wiedział, jak może się zachować osoba, którą fotografuję, nie zrobię jej dobrego zdjęcia.
To jest bardzo ważne, dlatego lubię wiedzieć dużo o miejscu gdzie jadę, o ludziach, których tam spotkam, o lokalnych obyczajach. To podstawowa wiedza, która procentuje. Jeśli wiem jak się ustawić, mam szansę zrobić lepsze zdjęcia od tych, którzy takiej wiedzy nie mają. Zaczyna się wtedy prawdziwa praca twórcza, uważam, że najważniejsze w fotografowaniu jest kadrowanie. Nie dopuszczam do tego, by na zdjęciu było pokazane to, czego ja nie chcę pokazać. Tego wymagam od fotografii – by pokazywać to, co chce się pokazać. Jeśli ktoś, kto zatrudnia fotografa akceptuje jego punkt widzenia to ja się z tego niezwykle cieszę.
... ale teraz najczęściej nie zatrudnia się fotografa, tylko zleca zrobienie zdjęć. A potem można z nimi w redakcji zrobić to, co się komu podoba: podzielić na mniejsze kawałki, przekadrować, retuszować.
No tak, w redakcjach mają specjalistów od Photoshopa, którzy zdjęcia poprawiają, a z obrazu sfotografowanego szerokim kątem wyłuskają tylko to, co im się podoba. To widać znakomicie w tabloidach. Oni wymagają, by fotograf przyniósł do redakcji zdjęcia całej osoby, a potem pokażą to, co chcą – fryzurę, kolczyki, sukienkę albo tylko buty.
Teraz miejsce dla fotografii, dla fotoreportażu jest właściwie tylko w Internecie. Nie spełnia ono jednak do końca oczekiwań fotografa. Bo czym innym jest publikacja w prasie, którą czyta kilkadziesiąt bądź kilkaset tysięcy czytelników, a czym innym zdjęcia w Internecie, które obejrzy znacznie mniejsza grupa. A przy tym, gdy mało ludzi do takiej strony dotrze, to gubi się idea przekazu tego, co fotograf chce pokazać. Jeżeli mamy do czynienia z gazetą, która ma milion egzemplarzy nakładu ta mam szansę, że co najmniej tyle ludzi zobaczy moje zdjęcia.
Nie wiem właściwie, jak ta nasza fotografia powinna być pokazywana, czy przetrwa czy też nie. Chciałbym by przetrwała, by mądra fotografia znalazła swe miejsce, gdzie czytelnik – widz, zatrzyma się nad nią, podelektuje.
foto: Czym różni się praca fotoreportera prasowego, od tego, czym Pan aktualnie się zajmuje?
Grzegorz Rogiński: Myślę, że trochę się różni. Do tego, co ja robię teraz trzeba jednak pewnego doświadczenia, trzeba trochę do tego dorosnąć. Chyba trzeba też umieć się poruszać w świecie polityki, interesować się nią. Trzeba być profesjonalnie przygotowanym, by bez stresu fotografować, bo tu nie może się coś nie udać. Fotografia cyfrowa bardzo nam, fotoreporterom politycznym, w tym pomaga. Trzeba też dość dobrze wyglądać, bo poruszamy się w świecie, który tego wymaga, jest dość elegancki.
A przede wszystkim trzeba obserwować świat i mieć oczy dookoła głowy. Pan Premier, którego fotografuję, jest bardzo spontaniczny w działaniu, ma łatwość w kontaktach z ludźmi. Ostatnio w jednym z miast spotkaliśmy przed kościołem parę młodą. Pan Premier podszedł do nich i złożył życzenia zaskakując wszystkich obecnych, a parę młodą przede wszystkim.
Grzegorz Rogiński: Całym życiem, choć mam jeszcze wiele do zrobienia. Jeszcze dziesięć lat temu nie przypuszczałem, że będę miał do dyspozycji w aparacie „film” o nieskończonej długości, o różnych czułościach i że jednym aparatem mogę robić zdjęcia kolorowe, czarno-białe...
Fotografia to pasjonująca przygoda, a to, co robię teraz – jestem przecież osobistym fotografem Prezesa Rady Ministrów – jest w pewnym sensie zwieńczeniem kariery zawodowej. Pewnie tak jest, ale jest jeszcze tyle do zrobienia, a nawet w tym, co teraz robię nie powiedziałem ostatniego słowa.
foto: Dziękuje za rozmowę
Z Grzegorzem Rogińskim
rozmawiał Zbigniew Włodarski
Od chwili, gdy w połowie lat 70, rozpocząłem przygodę z fotografią, upłynęło wystarczająco duzo wody w Wiśle, abym mógł poczuć na swoich barkach całkiem spory ciężar doświadczenia. Jednocześnie minęło tego czasu tylko tyle, bym wciąż potrafił patrzeć na świat świeżym okiem. [...]